Pamiętam, że gdy mieszkałam w Warszawie, nigdy nie przekraczałam granicy rodzinnych ogrodów działkowych. Mijałam je obojętnie, jedynie ciesząc oko zielenią, pozwalającą odpocząć od widoku betonu i szkła. Na ogniska, czy grilla, jeździliśmy do Powsina.
Pierwsze dwa artykuły Ustawy z dnia 8 lipca 2005 roku o rodzinnych ogrodach działkowych przedstawiają je jako miejsca użyteczne społecznie, będące stałym, niezbędnym i ważnym elementem infrastruktury, co więcej, podlegające opiece Państwa. W artykule trzecim czytamy: „(...) rodzinne ogrody działkowe stanowią tereny zielone w rozumieniu innych ustaw, których funkcja polega w szczególności na przywracaniu społeczności i przyrodzie terenów zdegradowanych, ochronie środowiska przyrodniczego, kształtowaniu zdrowego otoczenia człowieka, pozytywnym wpływie na warunki ekologiczne w miastach, ochronie składników przyrody oraz poprawie warunków bytowych społeczności miejskich”. Czy będąc przybyszem, nie należę do społeczności miejskiej? Zapis prawny i rzeczywistość przywodzą na myśl orwellowski folwark ze znaną konkluzją o równych i równiejszych.
Jadę od strony ronda Waszyngtona. Z okien tramwaju widzę parkan. Drzewa i zieleń wyglądają jak zza krat, na ogrodzeniu wiszą transparenty, swoją formą przypominające reklamy przedszkoli. Można na nich przeczytać „Ten ogród zielony bez ustawy zostanie zniszczony”, „Zawsze w ogrodach będziemy i nigdy to się nie zmieni”, „Bronimy naszych praw, tradycji i przyszłości”.
Decyzja Trybunału Konstytucyjnego nie przekreśla rodzinnych ogrodów działkowych, a daje czas na stworzenie nowej ustawy zgodnej z konstytucją RP. Dlaczego miałaby się nie zmienić? Na miejsce potencjalnie likwidowanych ogrodów samorządy zobowiązane są wyznaczyć nowe tereny, bądź zapłacić rekompensaty. Czy tylko właściciele działek mają mieć prawo do zieleni? Paradoksalny wydaje się być widok - po prawej wydzielona zielona przestrzeń dla wybranych, po lewej Park Skaryszewski dostępny dla wszystkich.
Mój wzrok przykuwa szczelnie zakratowana, zabezpieczona kłódką tablica, a tam wśród ogłoszeń i rozporządzeń tekst „czasowy pobyt na działce, osób nie będących członkami Związku jest dopuszczalny jedynie po otrzymaniu zgody zarządu. Na zezwoleniu musi być firmowa pieczęć ogrodu, podpis dwóch członków Zarządu, oraz motywacja, dlaczego Zarząd zgadza się na pobyt osoby obcej.” Zapis przywodzi zamknięte enklawy, na ile chroni, a na ile ogranicza... Niepomna przeczytanego tekstu, wkraczam w ten nieznany mi odizolowany świat.
Rodzinny Ogród Działkowy, rok założenia 1939. Drzewa tutaj są niższe, horyzont ograniczają blokowiska. Przycięte trawniki i wyplewione trawniki sąsiadują tutaj z zarośniętymi, od lat niedoglądanymi parcelami, na których „stoją” – to eufemizm - przerażające, rozpadające się rudery. To miejsce to również ludzie. Staruszka siedząca na drewnianej huśtawce, czytająca gazetę. Starsza para plotkująca z sąsiadką zza płotka. Starszy mężczyzna przycinający gałęzie jabłoni. Mijana na drodze kobieta przy nadziei, para w średnim wieku, młody mężczyzna. Nikt się do mnie nie odezwał.
Czuję się jak intruz. I chociaż nic się nie dzieje, chcę wyjść. Wśród tych wszystkich płotów, parkaników, żywopłotów, ogrodzeń ogarnia mnie jakieś przykre, klaustrofobiczne uczucie zamknięcia. Niemalże z tęsknotą zaczynam spoglądać ku bryłom mieszkalnych molochów. I nie jest to lęk przed naturą, przeszłam nie jeden górski szlak nocą. To strach przed poszatkowaną na drobne parcele, skarlałą przyrodą.
Dlaczego więc tam poszłam? Żeby przekroczyć pewną granicę. Czy kiedyś jeszcze tam pójdę? Sądzę, że tak. Mam jednak nadzieję, że już nie jako obserwator, podglądający z głównej alei działkowe życie, a jako osoba, która będzie miała chociaż w niewielkim stopniu szansę poczuć się jak członek tej społeczności.
Angelika A.
Przeczytaj więcej o planach 9 miast dotyczących ogródków działkowych.