Próbuję ich uciszyć, nagle słyszę stłumione krzyki, coś się stało, tak, to twarz mordercy pojawiła się na ekranie, zagadka została rozwiązana, fantastyczne zakończenie! Szkoda, że go nie widziałem.
Chcę obejrzeć film. Mało ambitne zadanie, nie uważasz? Zupełnie inna reakcja tyczy się książki, jest ona jednak zdecydowanie lepiej postrzegana w kategorii intelektualnej rozrywki. Umberto Eco mawia, że kto czyta książki, żyje podwójnie, dobra lektura kształtuje język i niezbędną dla świata wrażliwość artystyczną. Ale mimo wszystko, ja nadal chciałbym obejrzeć film.
„Houston, we have a problem”
Wchodzę do hallu głównego, szukając wzrokiem tablicy z dzisiejszym repertuarem. Widzę ludzi znudzonych, zniecierpliwionych życiem, wpatrzonych w ekran telefonu komórkowego. Prowadzą rozmowy o niczym, młode pary bez pomysłu na randkę, myśląc jedynie o jak najszybszym wejściu na salę, zakończeniu nudnej konwersacji i „przejściu do czynów, tak aby zmienić świat”. To kolejka to kasy. Zazwyczaj widząc bezbłędny uśmiech kasjera zaczynam odczuwać panikę w związku z wyborem tytułu. Dookoła padają dziesiątki haseł, setki opinii, zaczynają się wahania, ciekawe, nieciekawe, zabawne, dramatyczne, śmieszne, przerażające. Najchętniej krzyknąłbym: Nikt mnie nie rozumie!, odwrócił się na pięcie i uciekł. Ale to byłoby zbyt dramatyczne, nawet jak na tajemniczy półmrok kinowego kuluaru. Poza tym mój psycholog uważa, że powinienem być bardziej skryty wobec nieznanych mi osób.
Wybieram więc komedię, bo przecież chciałem poprawić sobie humor, zapomnieć o znienawidzonej pracy, usprawiedliwić brak chęci na ambitne spędzenie wieczoru, chcę po prostu obejrzeć film, udać się choć na moment do krainy zapomnienia. No i mówi się, że śmiech wydłuża życie, a w dobie zamachów terrorystycznych i plastikowego żarcia to bardzo ważny, egzystencjonalny aspekt.
Obecnie w Warszawie jest zlokalizowanych 31 kin, a większość z nich to multipleksy należące do pięciu głównych sieci: Multikino, Cinema City, Silver Screen, Kinoplex i Nove Kino. Zazwyczaj umiejscowione w gigantycznych centrach handlowych, tuż obok stoisk gastronomicznych typu fastfood.
„As God is my witness, I'll never be hungry again.”
Bilet zakupiony, nadszedł kolejny etap oczekiwania w kinematograficznej machinie. Zajmuję miejsce na kanapie i rozglądam się. Wystrój przywodzi mi na myśl nieśmiałą próbę imitacji luksusu, pseudoskórzane czarne kanapy i ściany w odcieniach granitu, na ścianach modna sztuka, na suficie kryształowe żyrandole, z plastiku. Kolorowe neony kojarzą się z Las Vegas, brakuje jedynie automatów. Z każdej strony biją do nas ekrany wyświetlające zwiastuny, każdy rywalizujący ze sobą o tytuł bardziej wybuchowego i romantycznego. Naprzeciw znajduje się bar szybkiej obsługi, pracownicy, których powołaniem jest najprawdopodobniej praca z rzeszą spragnionych i głodujących ludzi, z przyklejonym do twarzy uśmiechem sprawnie sprzedają towar. Ściana cukierków przypomina kolorową tęczę, Coca Cola leje się stłumieniami, a chrupki podskakują w maszynie i krzyczą: Zjedz mnie! Co i rusz z kasy odchodzą ogromne pudełka popcornu z dziecięcymi nóżkami, coraz częściej pojawia się uśmiech, z każdą mijającą minutą stres znika, zakupione przekąski i słodycze działają niczym medykamenty na zranioną życiem duszę.
“Here's looking at you, kid.”
Bramki do sal kinowych otwierają się. Czując charakterystyczne podniecenie, podaję swój bilet, udowadniam swoją uczciwość legitymacją z idiotycznym zdjęciem, idę dalej. Gubię się z gąszczu sal kinowych, na szczęście sympatyczna stewardesa prowadzi mnie za rękę na właściwe miejsce. Może zagadam do niej po seansie? Może to moja bratnia dusza i dzięki niej moje problemy dotyczące wielkiego ekranu skończą się? Zdecydowanie muszę z nią porozmawiać. A tymczasem pojawiają się reklamy, część widowni się śmieje, druga część marudzi, standardowo, podzielność naszego narodu jest widoczna nawet w prozaicznym kinie.
Nagle światła gasną, dookoła słuchać przejmujący dźwięk, chyba płacz dziecka. Czy to aby na pewno komedia? Czuję dreszcze, mój ośrodek przyjemności znalazł swoje źródło, nie widzę już nic, tylko biały ekran, który jako jedyny umożliwia mi podróż w czasoprzestrzeni. Do innego świata. Czy popcornowe i towarzyskie produkcje taśmy filmowej to lepszy świat? Nie wiem, zdecyduję o tym, kiedy wyjdę z sali i przeanalizuję kolejną próbę ożywienia własnej egzystencji.
“Go ahead, make my day”.
Pozdrawiam Marlena Jabłońska